Wednesday, February 10, 2010

Lipsk w obiektywie i reportarzu

Zdjęcia:




Kiedy nic się nie dzieje, czas wydaje się stać w miejscu. Jako że od naszego ostatniego turnieju minęły dwa miesiące, frustracja zaczęła sięgać wyżej niż zenit, dlatego kiedy wreszcie mogliśmy wyruszyć do Lipska pociskać plackiem śmiechu i radości nie było końca. Grupa składająca się leserów wzięła sobie w piątek urlop i wuruszyła rano, ludzie ambitni i obowiązkowi zapakowali trampki do wozu dopiero po ciężkim dniu pracy i na trasie znaleźli się dopiero późnym popołudniem. Na szczęście Krzysztof jest człowiekiem bez uczuć, toteż nie czując zmęczenia gnał jak wicher i udało się nam już o 1 w nocy powitać brzydkie ulice Lipska. Po aklimatyzacji udaliśmy się na zasłużony odpoczynek, ale że w sypialni chłodno, a materace dziurawe, obudziliśmy się bardziej zmęczeni, niż kiedy kładliśmy się spać. Nic to, zrobiliśmy się na bóstwo i skierowaliśmy koła naszych aut do oddalonej o 20 min. samochodem hali, na której mieliśmy prezentować nasz kunszt sportowy. Jako że przewodnik nie miał zaufania do nowoczesnej techniki i wolał kierować się mapą papierową, po wspomnianych 20 minutach jazdy okazało się, że jesteśmy już oddaleni od celu o 40 minut. Miejsce przewodnika zajął gps i szczęśliwie udało nam się zawrócić i dotrzeć na czas, mieliśmy nawet chwilę na bułkę z pyszną niemiecką wędliną. Miejsce do grania - hala gigant, 5 boisk robi wrażenie, zwiedzenie powierzchni sportowej z pomocą Szerpy wskazującego drogę zajmuje chyba 3 dni.
Tak oto przyszła pora na popisy z dyskiem. Standardowo bez rozgrzewki, dojadając na linii wspomnianą już bułkę staneliśmy w konkury z nieznaną nam niemiecką ekipą zakładając, że bez względu na naszą postawę wymłócą nas straszliwie. Dlatego też z zaangażowaniem, ale bez towarzyszących nam zwykle emocji związanych z nadzieją na wygraną, (czyli spinki) graliśmy naszą ulubioną taktyką „kokodżambo i do przodu” zaskakując przeciwnika co chwilę i zdobywając punkt za punktem. Dobry, szybki mecz w naszym wykonaniu, trochę głupich błędów, sklejone jeszcze oczy po nocy, ale dysk ładnie krążył, pomysłów mieliśmy sporo, trzy punkty do przodu i pierwsze zwycięstwo. Debiut bardzo miły, oczywiście od razu uwierzyliśmy w nasze siły i w możliwość ugrania czegoś na turnieju. Naturalnie pomysł ten od razu wybili nam z głowy panowie z Goldfingers, ich spokojna, dojrzała gra kontra nasze ustawienie, którego brak, za to dużo błędów, trochę niepotrzebnej grzanki, w efekcie 5 punktów w plecy i nowa wiedza, gdzie jest nasze miejsce. Szaleństwem było też chyba zmiana forece’u z praktykowanego zawsze forehandu na backhand, którego nie ogarniamy, hehe, to się nazywa profesjonalizm. Chłopaki z Poczdamu schodziły z boiska bez kropli potu na skroni, my zmęczeni, ale jednak zadowoleni, z przekonaniem, że jeśli wyeliminujemy niepotrzebne straty mamy szansę na ostateczny sukces. Skoncentrowani zatem i bojowo nastawieni ustawiliśmy się naprzeciw ekipy z Bambergu. Jednak jeśli w meczu z Goldfingers zagraliśmy trochę nerwowo, tak tutaj oprócz nerwów nie było niczego. Generalnie mecz można podsumować słowami padlina, skandal, dramat. Zero pomysłu na grę, Stojanow jedynym widocznym zawodnikiem, ani cutów, ani ofert, złe rzuty, złe chwyty, wszystko złe. Aż trudno uwierzyć, że przegraliśmy do 10 tylko jednym punktem. Popłakawszy w rękaw postanowiliśmy w przerwie przed ostatnim meczem utopić smutki w coli, soku lub piwie, jak również posilić się rzecz oczywista dónerem, typową niemiecką potrawą. Obżarci, opici wróciliśmy na halę, nie mając siły się poruszyć, zrezygnowani po ostatnim meczu i na spotkanie z gospodarzami, ostatnie tego dnia, wyszliśmy na totalnym luzie, nie zakładając niczego, w pierwszej piątce trzy dziewczyny na linii. No i grając bez presji i bez oczekiwań zagraliśmy znów bardzo dobrze, z pomysłem, ciekawie, jak profesjonaliści, ale z uśmiechem na ustach hehe ale bzdury. Ale na poważnie, mecz był naprawdę dobry, szybki i fajnie, że go wygraliśmy czterema punktami, do tego na totalnym luzaku i bez spięć. Fun na piątkę, ogólnie wszystkie mecze funowe, nawet te klopsy z Goldfingers czy Wurfkultur, może dlatego, że Niemcy nie robili presji na wynik, my też nie, wygrana to wygrana, porażka to porażka, grunt to spiryt. Kolejnym powodem do zadowolenia jest fakt, że cały czas graliśmy jedną, czasem dwiema dziewczynami na linii, a każda z drużyn, przeciwko którym stawaliśmy praktycznie non stop grała 5 typami, mecze były jednak w miarę wyrównane, deklasacji nie było, co świadczy o wysokim poziomie gry naszych kobitek i szacun za to:). Zatem dwa razy plecy, dwa razy do przodu, w sumie byliśmy zadowoleni. Powrót do dormitorium, prysznic, flaszka, rodzinna atmosfera, po czym postanowiliśmy zaliczyć turniejową imprezkę. Ponieważ pieszo gps się nie sprawdza znów musieliśmy zaufać ludzkiemu przewodnikowi, przez co zwiedziliśmy lipskie downtown, poznaliśmy uczynnego kolarza, porównaliśmy ceny w niemieckim mc’u, ogólnie popracowaliśmy nad kondycją i wytrzymałością, a na imprezkę dotarliśmy ostatecznie z 2godzinnym poślizgiem. Na szczęcie ciepłe piwo w stodole (lokal, w którym miała miejsce saturdaynightfever, między innymi dlatego tak długo kluczyliśmy, bo nie wpadliśmy na to, że opuszczony, rozpadający się barak na uboczu żwirowej drogi może być naszym celem) i brak miejsca do siedzenia zrekompensował nam trudy podróży, więc szybciochem zawineliśmy się w drogę powrotną.
Nastała niedziela i oto przyszło nam pocisnąć przeciwko ekipie Hallunken. No cóż, grając z nimi poczuliśmy się jak w domu, przypomniały się od razu ojczyste turnieje i atmosfera z ich boisk. Contesty, złośliwości, gra na czas (sic!), ogólnie smutna sprawa, bo choć taktycznie byli od nas lepsi, to jednak z funem było dużo gorzej. Potem zorientowaliśmy się, że zależy im na zwycięstwie w turnieju, ale zupełnie inne nastawienie niż Goldfingersi, którzy też prezenrtowali wysoki poziom, ale w momentach niepokoju, gdy dochodziliśmy ich punktowo cały czas grali swoje, nie kombinowali i nie zaczynali interpretować zasad na swoją korzyść. W każdym razie mecz pełen spięć, a podejście do tematu drużyny z Halle można chyba podsumować faktem, że 7 z 10 punktów zdobyli wrzucając wysokie dyski na tzw. „dobieg i walkę” do strefy handlerom, których kryły nasze dziweczyny. Wiem, że turniej był open i mieli do tego prawo, ale niesmak pozostał. No nic, żyje się dalej, nastepny mecz znów w fajnej atmosferze, Getynga zabiegała nas, 11 do 6 nie pozostawia złudzeń, ale kilka fajnych akcji, nadal szaleństwo w taktyce, ziomek w rękawie na głowie, który musiał podpisać cyrograf z diabłem, takie czary z dyskiem i bez uskuteczniał, znów zostaliśmy uświadomieni w kwestii naszego poziomu na tle reszty świata. W oczekiwaniu na ostatni mecz udaliśmy się do szatni, gdzie dyskutowaliśmy namiętnie o miejscu Polaków i Niemców w historii oraz o racjach bytu. Rozsądniej byłoby pewnie pociepać plackiem przed arcyważnym meczem o 7 msce, ale temperatura na minusie w hali była do zniesienia tylko podczas meczu i związanego z nim wysiłku, samo rzucanie było niemożliwe z racji oblodzonych dłoni. Na zakończenie znów spotkanie z gospodarzami – tym razem jednak Saxy Divers wzmocniło się kilkoma kozackimi zawodnikami, i choć dzielnie stawialiśmy czoła, to ulegliśmy dwoma pktami, mimo że przy last poincie mieliśmy już dysk na linii strefy przeciwnika i wydawało się, że mamy remis. Ale taka porażka nie boli, bo mecz był bardzo przyjemny, wymieniliśmy się zdjęciami i numerami telefonów i postanowiliśmy wrócić do ukochanej matki – ojczyzny. Szybki koedukacyjny prysznic, bo wygląd gołych Niemek jest rarytasem raczej tylko dla koneserów, pakowanko, dóner na drogę, za którego musiałem zapłacić podwójnie, ponieważ okazało się, że dzień wcześniej zjadłem na koszt producenta. Ostatni rzut okiem na miasto-widmo i w drogę! Na zakończenie pochwalę Krzysztofa rajdowca, który 630 km pyknął w 6 h! Piona dla Szyma z SOLu, który wspomagał nas w przerwach między trenowaniem Fristaszków i wysoka piona dla Popka, który jak zwykle miał zestaw podróżny powiększony, może kiedyś Ci się ziomuś uda zdążyć na pociąg:) up, gracze, dzięki za kolejną porcję dobrej zabawy!

3 comments:

  1. Wow! rzeczywiscie niezla ta hala... chyba spokojnie 7na7 daloby sie tam grac ;)

    Pozdro
    Skiba

    ReplyDelete
  2. jou, napisałem już, ale nie umiem wkleić :/ taki ze mnie it specialist. Czekam zatem aż Olka dorwie się do netu

    ReplyDelete